#1 2010-08-02 00:09:30

 Sonia McNeit

Slytherin

Zarejestrowany: 2010-07-23
Posty: 2
Punktów :   

Najlepsza lekcja transmutacji wg Sonii McNeit

Candiance ziewnęła przeciągle, budząc się ze snu. Przez chwile spoglądała w martwy punkt gdzieś za oknem, gdy wreszcie oprzytomniała i nerwowo odsunęła lewą kotarę swojego łóżka, która odgradzała ją od innych dziewcząt, których łóżka były już pościelone. Mogłoby się wydawać, że nasza bohaterka zaklepała sobie najlepszą możliwą lokację w dormitorium, jak sama zresztą myślała na początku swojej wizyty w Hogwarcie. Jakiś czas po wprowadzeniu się tutaj we wrześniu, któraś z łaskawych współdzielących pokój, objaśniła jej, że z łóżkiem numer 5 dzieją się różne, hałasujące rzeczy. Candiance jednak nie przejmowała się, hałasującymi rzeczami, które jak się potem okazało, były zwykłymi kornikami. Korniki, mugolskie młoty pneumatyczne, i tak dalej. - nie miały sił z jej kamiennym snem. Co często powodowało spóźnienia na lekcja, jak właśnie teraz.
-Cholera! - warknęła, zła, że po raz któryś żadna z dziewczyn nie chciała najwyraźniej podjąć się próby jej obudzenia. Zerwała się z łóżka, wpadając w gwałtowny ślizg na zapewne świeżo wypastowanej przez skrzaty podłodze. Gdy wreszcie złapała równowagę udało jej się dotrzeć do kufra z ubraniami. Przegrzebała się tuż obok pozwijanych w nieładzie skarpet i podkoszulków, aż wreszcie dotarła do tego czego potrzebowała. Dokładnie cztery minuty później przecięła sprintem owalny pokój wspólny, zatrzymując się tylko na chwilę przy wieszaku na odzienie wierzchnie, gdzie sięgnęła po swój płaszcz i szalik. Była w końcu połowa listopada, więc szalik jest jak najbardziej na miejscu, prawda? Gdy zbiegała po schodach wieży, spotkała się z przytłumionym chichotem i wymierzonymi w nią spojrzeniami grupki nieco młodszych puchonów.
-Coś nie tak? -spytała, unosząc lekko brew.
-Nie, skąd..-stłumili chichot.
To jednak wystarczyło Can, do upewnienia się, że coś jest nie tak jak powinno. Puściła się biegiem, skręcając przy pomniku garbatej czarownicy, gdzie wparowała do łazienki dziewczyn. Jedno spojrzenie w lustro wystarczyło jej, by pożałować tego, że w ogóle wychodziła z dormitorium.  Jej niedawno zakupiony stanik od Madame Malkin 'na każdą młodą czarownicę', który miał być samo zapinającym się cudem, bynajmniej nie znajdował się w miejscu, w którym powinien. Czyli tak dokładnie na jej białej koszuli, z w pośpiechu źle pozapinanymi guzikami. Poprawiła swój błąd na tyle szybko, na ile tylko potrafiła, i upewniwszy się, że tym razem wszystko jest okej, opuściła łazienkę. Co za wstyd... Dobrze, że tylko kilka osób mnie widziało – pomyślała, czując niemałą ulgę. Do wielkiej sali dotarła już bez większych komplikacji, nie licząc wpadnięcia na  starszego już profesora Hoer'a, który jedynie uśmiechnął się lekko podając jej upuszczony przez nią płaszcz. Chwilę potem naparła na mocarne drzwi Wielkiej Sali, które z trudem jej ustąpiły. Skrzzzzzzyp, i już wszystkie głowy obracały się w jej kierunku. Zaraz jednak odwracały się z powrotem. W końcu tylko ona jedna potrafiła tak gdziekolwiek wchodzić. Westchnęła ciężko spoglądając po sali, która o dziwo, była prawie pełna. Hmm.. Czyżby się jednak nie spóźniła? Usiadła przy stole Krukonów, tyrpiąc Gwyeneth, siedzącą obok.
-Hej, Gwyn, co jest?
-O cześć. - wystrzeżyła zęby w uśmiechu.- Jak się spało?
Za tą odzywkę zarobiła kuksańca w bok. Na co Gwyn lekko się skrzywiła, powracając do normalnego wyrazu twarzy.
-Jest sobota, Śpiąca Królewno.-dodała, nim powróciła do degustacji swojej jajecznicy.
   No tak, sobota. To by wiele wyjaśniało. Lekcji nie ma rano, za to są popołudniu. Candiance odsunęła się nieco w prawo, sięgając po dzbanek z sokiem agrestowym. Doskonale wiedziała o tym, że tylko ona go pije. Była dziwaczką? Może.. Kilka razy się nad tym zastanawiała, ale wolała nie dochodzić do końca swoich wywodów – uważała, że tak będzie lepiej dla niej. Bo w końcu, czy było coś złego w tym, że różniła się od innych? Nie miała przyjaciół, inne dziewczyny omijały ją raczej z daleka. Wyjątkiem była Gwyeneth, która cóż. Sama żyła we własnym świecie, jednak mimo wszystko to ona najbardziej była pomocna Can. Sama Can pojawiła się w Hogwarcie dopiero we wrześniu tego roku. Była to szósty rok, gdzie wszyscy się już znali. Tylko nie z nią, oczywiście.  Wcześniej uczęszczała do niewielkiej szkółki magii w Walii. Po Hogwarcie krążyły plotki, że została wyrzucona. Nie wiedziano jednak z jakiego powodu, a sama Candiance nie zamierzała tego wyjaśniać. Kolejną rzeczą, którą różniła się ona od otoczenia była uroda. Nie była ona typowa.. Odpowiedniejszym słowem byłoby charakterystyczna tylko dla niej. Can miała długie brązowe włosy, oliwkową i przy tym zadbaną cerę i fioletowe oczy. Tak, fioletowe. Sama nie do końca wiedziała skąd wziął się u niej taki kolor. Wszyscy naturalnie twierdzili, że to soczewki, ona jednak nauczyła się mieć opinię wszystkich głęboko gdzieś i zajmować się swoimi sprawami. Taką też sprawą było właśnie jej uczulenie. Uczulenie na dynie. A co się z tym  wiąże, również na sok dyniowy. Jakiś czas temu zebrała się na to, by złożyć krótką wizytę w kuchni. Skąd wiedziała gdzie jest? Otóż może nie do końca nie miała tutaj żadnych przyjaciół. No, przynajmniej wśród uczniów. Najbardziej w całym zamku lubiła panią Grape, bibliotekarkę. Właśnie w bibliotece spędzała najwięcej czasu. Uwielbiała czytać. Czytając mogła zapomnieć o sobie, o swoich problemach. Przenieść się w inny świat, gdzie mogła żyć życiem bohaterów. Oddychać zapachem zadrukowanych kartek. Tam, mogła uciec od rzeczywistości. Pani Grape po wyjaśnieniu jej całej tej feralnej sytuacji z sokiem dyniowym z chęcią udzieliła informacji, na temat miejsca, w którym znajduje się kuchnia. Zaoferowała również wyprawę tam razem z Can, ta jednak grzecznie odmówiła, wiedząc, że kobieta i tak ma już za wiele na głowie. Gdy tylko podeszła do obrazu z gruszką i uniosła dłoń do góry, w stronę soczystej gruszki, obraz poruszył się, jakby rozbawiony lekkim muśnięciem palców, ze strony dziewczyny. Can uśmiechnęła się szeroko i wyciągnęła rękę tym razem pewniej, by połaskotać gruszkę, która aż trzęsła się z radości. Tuż pod jej dłonią, pojawiła się zielona klamka – zapewne imitacja liścia. Candiance nacisnęła ją, zauważając, że drzwi otwierają się do środka. Środek wypełniał radosny gwar. Miejsce było dokładnym odzwierciedleniem Wielkiej Sali, łącznie ze stołami czterech domów. Wyjątek stanowiła część, w której znajdowała się kuchnia iii.. pełno skrzatów, które momentalnie podbiegły w stronę dziewczyny.
-Szanowna panienko..-skłonił się jeden z nich, jednak trudno było określić, który, gdyż zaraz cała cała sala zrobiła to samo, po czym zapanowała wszechobecna cisza, podczas której skrzaty wyczekiwały prośby dziewczyny.
-Och, nie..Nie przerywajcie swoich zajęć, proszę. -Nieco zmieszana, starała się jakoś ogarnąć sytuację. -Jestem Can.. i chciałabym tylko o coś was prosić.
-Oczywiście panienko..
-Naturalnie..
-W jednej chwili panienko...
-To będzie dla nas przyjemność... - z wszystkich stron dobiegły ją, właśnie takie reakcje. Jakie te skrzaty były kochane – pomyślała. Z pewnością powinno je się częściej odwiedzać. Can uśmiechnęła się szeroko.
-Po prostu tak się składa, że od dzieciństwa mam uczulenie na dynie..Chciałabym was prosić o to, czy moglibyście raz za czas podrzucić na stół Krukonów jakiś sok.. inny niż dyniowy?
Skrzaty jak szalone kiwały swoimi głowami, przekrzykując się w gwarze nie do końca zrozumiałych wrzasków. Opuściła wtedy kuchnie z naręczem różnych przekąsek. Och jak bardzo uwielbiała kociołki jagodowe, a już zwłaszcza musy-świstusy. Zaraz po wyjściu z kuchni udała się wtedy do biblioteki, gdzie zostawiła parę kociołków na biurku nieobecnej akurat pani Grape.
   Z dumą zauważyła, że już następnego dnia, na stole Krukonów pojawiło się wiele nowych rzeczy. Policzyła dokładnie 13 soków o różnych smakach, a także placki ze składem różniącym się od tych pomarańczowych, halloweenowych warzyw. Jakże była wdzięczna wtedy skrzatom, za to, że nie będzie musiała więcej chodzić pokryta czerwonymi plamami i nieprzyjemną opuchlizną. Jej uczulenie oraz ta nagła zmiana jeszcze bardziej oddzieliły ją od innych. No, ale widocznie tak już musi być. Nalała sobie pełny puchar soku agrestowego i sięgnęła po talerz, rozglądając się po stole w poszukiwaniu czegoś, na co ma akurat ochotę, bo zazwyczaj nie mogła wybierać. Właściwie to mogła, ale ciągłe  spóźnienia ograniczały ją do pochwycenia pierwszego lepszego tosta, szklanki soku i wybiegnięcia z sali. Po kilku minutach niezdecydowania postanowiła sięgnąć po dwa smakowicie wyglądające kawałki bekonu i kanapki z indykiem i pomidorem, również w liczbie dwóch. Jedząc, rozglądała się po sali, na co rzeczywiście rzadko miała okazję. Przy stołach innych domów było gwarno, najciszej przy stole Slytherinu. Wszędzie jednak nie brak też było takich jak ona – samotników. Kolejny rzut oka w stronę stołu nauczycielskiego, by móc stwierdzić, że większość grona pedagogicznego zajmowała się na zmiennie, pogawędkami i jedzeniem. Brakowało może kilku profesorek. Can skończyła jeść, skierowała się więc szybko do wyjścia z wielkiej sali. Przecięła hol, poprawiając na szyi niebieskoczarny szalik Ravenclawu i wyszła na zewnątrz. Od razu w twarz musnął ją delikatny powiew chłodnego wiatru, ale nie miała zamiaru rezygnować ze spaceru. Ruszyła w stronę błoni, przybliżając się do jeziora. Gdy tam już doszła, przystanęła przy brzegu spoglądając na rozległą toń, która tylko co jakiś czas podrygiwała, wprawiona w ruch nieostrożnością owadów, bądź wiatrem. Zapewne o tej porze roku jezioro jest bardzo zimne..-pomyślała. Słysząc jakieś głosy,  spojrzała przez ramię, gdzie ujrzała grupę Gryfonów obmawiających coś przyciszonymi głosami. Candiance westchnęła cicho i ruszyła w stronę odległego drzewa, pod którym miała w zwyczaju siadać, chcąc rozmyślać pewne sprawy. Gdy usiadła, sięgnęła do swojej torby po pergamin z rozpiską zajęć. Tak, wyglądało na to, że dzisiejsze eliksiry są odwołane. Zostały więc dwie godziny transmutacji z profesor Terpe. Przesiedziała jeszcze jakiś czas pod swoim drzewem, przerzucając leniwie strony podręcznika Transmutacji. Nie zapowiadało się na nic ciekawego, przynajmniej w najbliższym czasie. Can nie przepadała specjalnie za tym przedmiotem. Jej oceny wahały się pomiędzy solidnym N a widmem -Z. Istniał tylko jeden temat, który mógł ją zainteresować w tej dziedzinie. Zamknęła podręcznik, wrzucając go ponownie do torby. Szurając nogami o zmarzniętą trawę wróciła do zamku. Jeden z Gryfonów, których minęła dziwnie na nią popatrzył, nie wiedzieć czemu. Czyżby znowu miała na sobie coś nie tak? Przyspieszyła kroku, zwalniając dopiero w łazience dziewcząt na trzecim piętrze. Hm, wyglądało na to, że wszystko jest dobrze. Opuściła łazienkę, kierując się już prosto do sali lekcyjnej w której zawsze mieli transmutację. Can wiodła dość nudne życie. Nie było w nim miejsca na balangi czy też włóczenie się po zamku z przyjaciółmi, których praktycznie nie miała. Chłopcy zazwyczaj do niej nie zagadywali. Zdarzyło się to może raz czy dwa, ale na tym koniec. Wiedziała, że się im podoba. Nie w tym tkwił problem. Właściwie to sama do końca nie wiedziała w czym on tkwił. Może i tutaj powraca jak bumerang teoria dotycząca jej dziwactwa? Może.. Jedyną jej rozrywką było odrabianie prac domowych, czytanie książek. Raz za czas lubiła obserwować treningi drużyny Quidditcha Ravenclawu, ale i to po pewnym czasie wydawało się monotonne. W momencie gdy miała nacisnąć klamkę, usłyszała za sobą przytłumione szepty. Przekręciła głowę o parę stopni w prawo, by spojrzeć skąd dochodzą. Być może to zbieg okoliczności, może i nie, ale ujrzała tylko grupkę tych samych Gryfonów, których spotkała na błoniach. Na ich czele, popychany był chłopak, który rzucił jej niedawno dziwne spojrzenie. Can dopiero teraz uprzytomniła sobie, że to Marcus Skreel, prefekt. Gryfon z jej roku, z którym często Krukoni  mieli OPCM i Zaklęcia.  Już miała ponownie się odwrócić, gdy wyraźnie usłyszała swoje imię.
-Candiance..?- zdawał się pytać nieco speszony głos.
Dziewczyna obróciła się na pięcie, spoglądając na przybyłą grupkę, wraz z jej wyraźnym liderem, który to właśnie się do niej zwracał.
-Hm? - spytała spodziewając się zapewne prośby o zadanie domowe, lub coś takiego..
-Can, ja..eee... - Can przymrużyła oczy. Nie zauważyła wcześniej by Marcus się jąkał. W tym momencie chłopak został już całkowicie wypchnięty przed swój szereg – Po prostu.. Zastanawiałem się, czy może.. Ech..Nie chciałabyś wybrać się ze mną do Hogsmeade w ten weekend?- wyjąkał wreszcie. Na jego policzkach pojawiły się różowe plamy, zwiastujące zakłopotanie. Can natomiast została całkowicie zaskoczona propozycją. Właściwie planowała na weekend naukę, ale przecież uczyła się praktycznie cały czas. Co jej szkodzi? A może będzie miło? W końcu Marcus był prefektem swojego domu. Uśmiechnęła się delikatnie.
-Jasne, z chęcią. -odpowiedziała. Marcus natomiast rozpromienił się, ukazując ładny uśmiech. Widać było, że odpowiedz dziewczyny go uspokoiła.
-To.. do soboty. - zdołał jeszcze powiedzieć nim obrócił się ku swoim kolegom, z którymi po chwili zniknął za rogiem, mimo czego nawet tutaj dało się słyszeć poklepywania po plecach, gratulacje i okrzyk radości. Candiance stała jeszcze przez parę sekund z otwartymi ustami, otrząsając się z tego co właśnie się wydarzyło. Czyżby coś miało się zmienić? Pełna optymizmu nacisnęła energiczne klamkę prowadzącą do sali, pchając drzwi do tyłu, bo otwierały się one do środka.
-Co do jasnej..-krzyknął ktoś po drugiej stronie drzwi, kogo najwidoczniej Candiance uderzyła. Dziewczyna upuściła swoją torbę, przysłaniając dłońmi usta z przerażenia. Żeby to nie była profesor Terpe. Żeby to nie była ona. Proszę, proszę, proszę. Drzwi uchyliły się bardziej, a dziewczynie ukazała się postać zdecydowanie wyższa od profesor Terpe. Zasadniczo była też innej płci.
-O Boże.. Przepraszam pana.. Ja niechcący..-wykrztusiła swoje przeprosiny w stronę mężczyzny, po czym nie wiedzieć czemu, chwyciła go za rękę. -Wszystko w porządku..?
-Tak, oprócz złamanego nosa nigdy nie czułem się lepiej. - Odpowiedział czarnowłosy mężczyzna. Can z ulgą zauważyła, że w jego głosie nie pobrzmiewała ani jedna nutka złości. Nie miała pojęcia kim on jest, ale wydawał się być bardzo sympatyczny i.. młody.- Popilnuj proszę przez chwilę klasy,  zaraz wrócę..- powiedział po chwili znikając za rogiem, tak jak wcześniej grupa Gryfonów. Can z bijącym ciężko sercem weszła do klasy, rzucając swoją torbę przy ławce, w której zawsze siadała. No po prostu pięknie.. Ten facet jest profesorem, a ty już pierwszego dnia pracy rozwalasz mu nos. Brawo Carter.
   Po kliku minutach siedzenia przy swojej ławce, i zastanawiania się nad tym co zrobiła, do klasy zaczęli się schodzić inni uczniowie. Dzisiaj mieli lekcje z Puchonami. Candiance sięgnęła do torby z książkami, wyciągając podręcznik do transmutacji. Ułożyła go równolegle do krańców ławki, i spojrzała po klasie. Wszystkie miejsca były już zajęte. Nauczyciela nadal nie było widać. Przez myśl dziewczyny przeszła chęć powiedzenia klasie, o tym incydencie. Zaraz jednak ją odgoniła i bardzo słusznie, ponieważ drzwi klasy uchyliły się, ukazując wreszcie postać mężczyzny. Nie miał na nosie żadnego opatrunku, a wręcz przeciwnie, wyglądał on jak nowo narodzony. Chcąc zwrócić na siebie uwagę zrzucił dziennik na biurko, co wywołało okropny trzask, doprowadzając kilka Puchonek do pisku, a także wzniecając w powietrze drobinki kurzu. Profesor jednak wydawał się tym nie przejmować. Uśmiechnął się dyskretnie.
-Nazywam się Emil  Garton, profesor Terpe poprosiła mnie o przeprowadzenie z wami jednej lekcji, którą to propozycje przyjąłem bardzo chętnie. Mam nadzieję,  że czas nam dany minie bez większych komplikacji..-mówiąc to spojrzał na Candiance, która miała ochotę zapaść się pod ziemię.
-Czy nie jest pan za młody jak na profesora, panie Garton?-spytał bezczelnie jakiś Krukon siedzący z tyłu. Emil obrócił się w jego stronę, przez chwilę mu się przyglądając.
-Ukończyłem Najwyższy Szkocki Instytut Magii z wyróżnieniem, obecnie pracuję w kadrze najlepszych aurorów na świecie. Jakieś pytania? - szepty gwałtownie ucichły.- Dzisiaj zajmiemy się animizacją, moja specjalność. Ah i radzę wam wstać. - powiedział to w taki sposób, że wszyscy bezsprzecznie wstali ze swoich krzeseł. Profesor Garton zaś podchodząc do drzwi machnął groźnie różdżką powodując, że wszystkie ławki odsunęły się na boki, pozostawiając w środku grupę zdezorientowanych i trochę przestraszonych uczniów. Pan Garton roześmiał się perliście.
-Gdybyście teraz widzieli swoje miny..-pokręcił głową z wyraźnym rozbawieniem.- Do rzeczy. Ty. - wskazał ręką na Tracy, akurat jedną z najlepszych uczennic. - Streścisz nam definicje animizacji.
-Em... Animizacja to sztuka zamiany w zwierzę. Jest bardzo trudna do opanowania... -zaczęła.
-Bzdury. - odpowiedział Garton, tak jakby w ogóle nie wsłuchiwał się w słowa dziewczyny, i komentarz na nie był już dawno przesądzony. Ściągnął swoją marynarkę, odwieszając ją na oparcie krzesła.- Animizacja to to.. - mówiąc to niespodziewanie rzucił się w naszym kierunku. Kilka dziewczyn przysłoniło dłonią usta, zrobiły to jednak nadaremnie, gdyż w tej samej sekundzie z ich ust wydarł się krzyk przerażenia. Nawet Candiance, która do tej pory starała się nie wyczyniać niczego dziwnego, cofnęła się do tyłu. Klasa wzięła z niej przykład. Wszyscy skupili się w jednym końcu sali nie mogąc oderwać oczu, lecz nie śmiąc nawet mrugnąć, od tego co zobaczyli. Gepard. Żółte oczy wpatrywały się na przemian w dziewczęta i chłopców. Nie było w tych ślepiach niczego, co można by uznać za przyjazną iskrę. Duże, dzikie, czujne. Wrogie w najwyższym stopniu. Przeszywające. Olbrzymie kły przez moment błysnęły pomiędzy czarnymi, kocimi wargami. Była to chwila pobudzająca wyobraźnię aż zanadto. Zwierzę postąpiło krok jeszcze w kierunku małych, śmiesznych ludzi. Lekko nastroszona, matowa, słomiana sierść upstrzona czarnymi cętkami pokrywała całe niemal ciało. Niemal, gdyż w niektórych miejscach widniały brązowe, wytarte plamy, pozostałości po walkach z przeszłości. Wszystkich, zdawało się, wygranych. Nie trudno było w to uwierzyć. Opanowane, idealne ruchy podkreślała ujmująca gra mięśni, widoczna wyraźnie nawet dla mniej wnikliwego obserwatora. Łapy pieściły posadzkę ostrymi pazurami, wypełniając pomieszczenie kakofonią nieprzyjemnych dźwięków. Pozwalały na ewentualny szaleńczy, krótkotrwały sprint, gdyby coś poszło nie tak. Szpony i ogon to narzędzia równowagi, umożliwiające natychmiastową zmianę kierunku, nawet przy prędkościach zabójczych. Lecz czy było coś bardziej zabójczego od tego stworzenia?Gepard schylił masywny kark nieco. Uszy położył po sobie. Nozdrza zadrżały, skóra w ich okolicach zmarszczyła się. Spowodowało to, naturalnie, obnażenie zębisk. Nie wydał żadnego dźwięku. Nie fuknął. To nie kot. Zwyczajnie zaczął się zbliżać. Łopatki poruszały się w ten charakterystyczny, jakby plastikowy sposób. Sposób spotykany tylko u drapieżników najwyższej klasy. Bez wątpienia do takich należał. Nagle zwierze podniosło się, stając na swoich tylnych, jakże masywnych łapach, zamiatając przy tym ogonem podłogę. Ogon jak i sam drapieżnik zaczął się kurczyć. W dosłownie paru sekundach stał przed nimi człowiek, uśmiechnięty pan Garton.
-Wybaczcie, że tak wolno, ale dawno tego nie robiłem. -powiedział spokojnie, spoglądając po swoich uczniach. Sycił się ich minami. Ich przerażeniem. Tak, uwielbiał to robić. W klasie zapadła cisza. Większość uczniów zdołała się już otrząść. Garton westchnął, przysiadając na biurku. Gestem pokazał uczniom, by również usiedli. Ci zaś, najwidoczniej nadal przesyceni przerażeniem zaraz wykonali polecenie, siadając w dużej grupce na podłodze.
-Walczyłem na wszystkich kontynentach. Pomagałem zapełnić cele Azkabanu. Nigdy, żaden czarnoksiężnik mnie nie pokonał. A potrafiła mnie znokautować zwykła uczennica. – dodał nieco ciszej, szukając w tłumie głowy Can. Ta była jednak bezpieczna. Nie musiała obawiać się jego spojrzenia. Skryła się z tyłu, za Olivią, która miała niezwykle bujne włosy. Garton ciągnął dalej.
-Jak zapewne wiecie, przy zamianie trzeba zachować odpowiednie skupienie. Błądzące tu i ówdzie myśli mogą przynieść zgubę. Rozkojarzenie. To najgorsze co może przytrafić się animagowi. - przerwał na chwilę, zerkając w stronę okien. -Niecałe 5 lat temu, zostałem wysłany, by zbadać sytuację, na Saharze. Doniesiono nam o pewnych zamieszkach, których rzekomo dokonywać miała tam grupa czarnoksiężników, wolnych strzelców. Nasz wcześniejszy patrol wysłany w tamtym kierunku nie dawał znaków życia, od ponad miesiąca. Wraz z grupą kolegów po fachu wyruszyliśmy z Bir Gandus, na południe. Szliśmy długi czas, a towarzyszył nam jedynie piasek.. Co jakiś czas na horyzoncie pojawiały się wzniesienia, wydmy. Słońce nie odpuszczało, a o ile dobrze pamiętam był wtedy środek grudnia. Dokładnie w Boże Narodzenie, skręciliśmy o parę stopni na wschód. Po kilku godzinach wiedzieliśmy już, że idziemy dobrze. W powietrzu dało się czuć czarną magię. Szliśmy cały czas, zatrzymując się jedynie na krótkie postoje, by wysłać patronusy z aktualną sytuacją do bazy. Pewnej nocy, jeden z moich kompanów – Algir – zauważył na niebie, prócz gwiazd coś innego. Majaczący cień zieleni. Mroczny znak. Dość naiwny krok, ze strony tych, którzy go wyczarowali, jednak bez niego błądzilibyśmy jeszcze długo. Był dla nas swojego rodzaju gwiazdą polarną, naprowadził nas na osadę. Nazywała się ona Baku-Gerape co w tamtejszym języku znaczy czarny cień. Następnego dnia, weszliśmy do miasta. Wtopiliśmy się w tłum, choć nie było to łatwe. Większość tamtejszych zwierząt była mizerna, chuda. My – dwie pantery i gepard, wyróżnialiśmy się okazałością, wzbudzaliśmy niepożądany zachwyt. Musieliśmy upozorować walkę. Możecie wierzyć lub nie, ale nie było to dla nas łatwe. Zrobiliśmy sobie parę blizn, dość okropnych. Rozdzieliśmy się. Jednak nie na długo. Każde z nas trafiło na targ, do nic nie podejrzewających handlarzy. Baku-Gerape nie należało do najbardziej rozwiniętych osad na tym terenie. Wyróżniało się tylko pod jednym względem. To tutaj obywały się najbardziej krwawe i najgroźniejsze walki zwierząt w okolicy. Do tego służyła arena, która górowała nad lichymi domkami. Kupcy krążyli wokół drapieżnych zwierząt znajdujących się w specjalnie wyznaczonej zagrodzie na targu, jakby to oni byli tymi drapieżnymi. Od razu ich rozpoznaliśmy. To było banalne, z uwagi na to, że tylko dwie osoby miały wykaligrafowany na ramieniu Mroczny Znak, którego z  uwagi na gorąc, nie można było ukryć pod żadnym materiale, Serj skinął mi krótko czarnym łbem, wystarczyło tylko tyle, znajdował się tuż obok, podobnie jak i Algir. Musieliśmy skupić się razem, gdyż inne zwierzęta wyczuwały, że jesteśmy tak naprawdę ludźmi, trzymały się z dala od nas. Potencjalny kupiec musiałby być chory psychicznie, chcąc zapłacić sakiewkę złota za zwierzę, które pewnie jest chore, co powoduje niechęć innych drapieżników. W końcu jeden z czarnoksiężników, ten wyższy zaczął targować się o naszą cenę. Byliśmy najurodziwszymi zwierzętami, w zasięgu wzroku. Dobił targu. Po odstawieniu małego przedstawienia z agresywnością, co jak mogliście zauważyć po moim wyglądzie nie było trudne, przywiązał nas do uprzęży. Po równej godzinie dotarliśmy do jego nory. Tuż obok areny. Zamknął nas w osobnej klatce, nie widzieliśmy innych zwierząt.  Do czasu. Do czasu walki. Ja, jako najsilniejszy poszedłem pierwszy. Serj i Algir mieli znajdować się tuż za mną, za bramą. Dla człowieka, otworzenie zagrody nie było czymś specjalnie trudnym. Bez problemu, udało im się to zrobić. Czułem ich obecność. Brama się podniosła, a ja mogłem jedynie pochylić się na moich łapach, by odbić od ziemi i poszybować w powietrzu. Wylądowałem na drewnie, rysując po nim pazurami. Udało mi się dostrzec, że mój przeciwnik po tamtej stronie zrobił to samo. Pantera. Brązowa pantera, kolor wśród tego gatunku niezwykle rzadki. Już wiedziałem, że to..
-Też animag.. -dokończyła Candiance, nie mogąc się pohamować. Wtrącenie tego było z jej strony rzeczą naturalną.
-Tak, to również był animag. Rozpoznał mnie dokładnie w tej samej sekundzie, w której ja jego. Widziałem to jak próbuje zmienić się w człowieka. Z jaką rozpaczą targał się, chcąc wyrwać z tamtego ciała. Nienawidził się. Nienawidził bycia panterą.
-Dlaczego.. po prostu się nie zmienił?- spytał naiwnie jakiś Krukon.
-Dlaczego? Ponieważ nie mógł. Został uwięziony w ciele tamtej pantery. Po zbyt długim przebywaniu w ciele zwierzęcia, w które się zmieniamy, można doświadczyć przypadku.. absolutnej animizacji. Osoby takie tracą panowanie nad sobą, już na zawsze. Nabierają cech zwierzęcych. STAJĄ SIĘ zwierzętami..Nie ma dla nich żadnego ratunku. To najgorsze, co może się przytrafić animagowi. Ten osobnik musiał mieć szczególnie mocną psychikę, lub animizacja absolutna nastąpiła niedawno, bo nadal chciał z tym walczyć. Mogliśmy zrobić tylko jedno. I to właśnie zrobiliśmy.. - Garton przerwał, tak jakby to miał być już koniec opowieści.
-I co było dalej? - w końcu któryś z uczniów nie wytrzymał.
Garton zaśmiał się, opierając dłonie, na kolanie. Kontynuował.
-Zaryczałem, najgłośniej jak potrafiłem. To był znak dla Serja i Algira. Rozpędzili się, na tyle ile pozwalała im ograniczona przestrzeń korytarza między zagrodami, i z całą panterzą siłą uderzyli w drewniane kraty, powodując ich zniszczenie. Stanęli po moich bokach. Sekundę potem byliśmy już ludźmi. Wiedzieliśmy, że brązowa pantera nie stanowi zagrożenia, nie zaatakuje swojego. Dobyliśmy różdżki. Zdołaliśmy bez problemu oszołomić mężczyzn od Mrocznego Znaku, nim na dobre zdali sobie sprawę z tego co się dzieje. Przy pomocy zaklęć, udało nam się dotrzeć do reszty zagród. Z doświadczenia wiedzieliśmy, że na jednym się nie kończy..Tym razem mieliśmy szczęście. Oprócz brązowej pantery, był tylko jeden wychudziały tygrys. Dla nich mogliśmy zrobić tylko jedno, ale znalazło się też parę zwierząt, które potrzebowały pomocy. Kilka z nich doświadczyło tak zwanej blokady animizacyjnej. Następuje ona wtedy, gdy przemiana jest bardzo gwałtowna, nieprzemyślana, niespodziewana.. Przeważnie spotyka to osoby niedoświadczone, lub te, które dopiero rozpoczynają swoją przygodę z animagią. Istnieją oczywiście wyjątki.. Praca aurora-tropiciela jest bardzo nieprzewidywalna. Mimo to, nie możemy się dać zaskoczyć.. Kilka tygrysów i pantera. Dla animaga nie jest trudne rozpoznać, dla kogo nie ma ratunku, a kogo uratować jest jeszcze szansa.. Jeden z tygrysów a także pantera, byli naszymi kolegami po fachu, wysłanymi w to miejsce miesiąc wcześniej. Pomogliśmy się im uwolnić z ciał swoich zwierząt, pomagając powrócić do postaci ludzkiej. Jeszcze kilka dni, godzin, a może nawet minut a już na zawsze staliby się bestiami. Nie było jednak czasu na zastanawianie się. Razem z nowo-zwerbowanymi musieliśmy działać. Rozdzieliliśmy się. Ja i jeden z byłych tygrysów zajęliśmy się czarnoksiężnikami. Pod wpływem Imperiusa doprowadzili nas do swoich kryjówek. Mieliśmy rację. Pełno w nich było prototypów eliksirów, z których każdy zapewniał śmierć w o wiele gorszych męczarniach od poprzedniego. Prototypy zaklęć, różdżek i wielu innych rzeczy.. Musieliśmy to posprzątać. Serj wraz z nowym kompanem zajęli się tamtejszymi mugolami. Walki w końcu były wystawione na widok publiczny, wszyscy widzieli co tam się stało. Nieźle się namęczyli z Obliviate, ale nie należeliby do naszej kadry, gdyby nie potrafili temu podołać.. Algir z towarzyszem zajął się przypadkiem animizacji absolutnej. Jedyne co mogli zrobić z tamtymi nieszczęśnikami to dać im wolność. I dopilnować, by nigdy więcej się nie spotkały... Musicie wiedzieć, że najtrudniejsze są początki. Gdy dociera do was świadomość, że już nic nie jesteście w stanie zrobić. Do końca życia staniecie się TYM, czym tak bardzo kiedyś pragnęliście być. Wasze pragnienia spełnią się w najokrutniejszy możliwie sposób. Gdy do resztek ludzkiej świadomości w organizmie zwierzęcia docierają takie myśli, może spróbować tylko jednego. Samobójstwa. Bo jak inaczej ma żyć, będąc TYM? Dlatego absolutne trzeba rozdzielić jak najszybciej.. Nim zabiją się same, wzajemnie. Po pewnym czasie, zwłaszcza u słabszych osobników, gdy już nauczą się żyć, tak jak zwierzęta którymi się stali, ich świadomość całkowicie zanika. I nie wraca. - Garton urwał gwałtownie, wypuszczając ze świstem powietrze z płuc. Widać było po nim, zwłaszcza w końcówce, że trudno mu o tym mówić. W końcu kiedyś i jego mogło to spotkać. Gdy profesor Terpe poprosiła go o przeprowadzenie tej lekcji, obiecał sobie, że opowie całą prawdę. Dokładnie tak jak jest, mimo że wcale nie było to łatwe.
-Istnieje jeszcze jeden rodzaj animizacji. Niepełna animizacja. Niezwykle groźna. Następuje wówczas, gdy przemiany dokona tylko połowa naszego ciała. Organizm ludzki łączy się ze zwierzęcym, na co nie jest przygotowany. Niektóre narządy pracują inaczej, potrzebują do życia innych czynników. Przeważnie doświadczają jej osoby, które za wiele od siebie wymagają. Pragną się przemienić, ale nie dociera do nich to, że nie są jeszcze gotowe. - westchnął, podnosząc się z biurka.
-Musicie jednak wiedzieć jedno.. Nie ma wspanialszego uczucia na świecie, niż to, że przez moment można poczuć wiatr w skrzydłach, prędkość, w odbijających się od podłoża łapach, głębiny niezbadanej morskiej toni, Można być nadal sobą będąc w innym ciele. Jednak, żeby zostać animagiem potrzeba wiele pracy, i trudu. Nie można zaniedbywać ćwiczeń. Pytania..?- spojrzał po uczniach.
Tak, mieli zadziwiająco wiele pytań. Candiance na chwilę się wyłączyła. Od dziecka marzyła, by zostać animagiem. Najlepiej ptakiem, by móc szybować po niebieskich przestrzeniach chmurnego oceanu. Wiedziała jednak, że będzie ją to kosztowało wiele pracy i wysiłku, w końcu uniosła dłoń.
-Tak?-spytał nauczyciel.
-Czy.. mógłby pan jeszcze raz to zrobić?
   Garton w odpowiedzi jedynie zaśmiał się wesoło. I przemienił się. Tym razem uczniowie jednak nieco szybciej otrzęśli się z przerażenia. Can postanowiła zaryzykować, w końcu dzisiejszy dzień przyniósł jej już tyle odmienności. Wiedziała doskonale, że to nauczyciel, ale ile razy ma się szanse dotknąć, TAKIEGO geparda? Wystąpiła krok do przodu, pozostawiając grupkę za sobą. Gepard ani drgnął, najwidoczniej spodziewał się prędzej czy później takiej reakcji z ich strony. Obserwował dziewczynę nieustannie swoimi groźnymi, żółtymi ślepiami. Can nieśmiało wyciągnęła rękę do przodu i zatrzymała ją dopiero, gdy palce napotkały barierę  matowej i trochę jakby nastroszonej sierści upstrzonej z każdej strony cętkami. Uważała, by przypadkiem nie dotknąć żadnej z blizn. Gepard odsłonił swoje kły w geście zadowolenia. Ten odruch dodał dziewczynie nieco otuchy. Nie długo trwało nim prawie cała klasa przyłączyła się do głaskania kota, który uniósł majestatycznie łeb, wydając z siebie raz za czas niskie gardłowe dźwięki, z pozoru przypominające mruczenie. W pewnym momencie otworzyły się drzwi sali, ukazując postać pani Grape, z naręczem książek. Możecie sobie wyobrazić, jaka była jej reakcja, gdy ujrzała grupę uczniów, zgromadzonych koło drapeniżnika-zabójcy. Wrzasnęła przeraźliwie, cofając się tak gwałtownie, że spotkała się z drzwiami co spowodowało wypuszczenie niesionych książek z rąk. Klasa uniosła kąciki ust w łobuzerskich uśmiechach. A pani Grape, zemdlała.
KONIEC

Sonia Revenge (McNeit)
Slytherin

Offline

 
© 2010 Dyrekcja Triadicy- Twojej Szkoły Magii. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
legowisko dla kota mapa fotowoltaiki Reklama na pojazdach Kraków www.laweta.biz.pl www.transport-zwlok.com.pl